Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/26

Ta strona została przepisana.

Kalen wprowadził Arbacesa do sąsiadującej z nawą izdebki, gdzie w ukryciu mogli rozmówić się przy stole, zastawionym mięsiwem, jajami i winem. Szeptali przecie, aby ich kto odzewnątrz nie podsłuchał.
— Wiesz, Kalenie, żem lubił zawsze przywiązywać do siebie młodzieńców i przerabiać ich dusze. Czynię z nich swoich służalców. Co do kobiet...
— Z tych czynisz kochanki! — zaśmiał się Kalenus ohydnie.
— Tak. Jak wy tuczycie swoje ofiary, tak samo ja przysposabiam kobiety do wydawania słodkiego owocu rozkoszy... Otóż wiadomo ci, że zostawszy opiekunem sierot mego przyjaciela Ateńczyka, Jony i Apaecidesa, zdołałem pociągnąć tego ostatniego, odkrywając mu szczytne alegorje tajemniczej religji Izydy. Umieściłem go wpośród was. Dziś jest naszym.
— Wiem o tem. Ale entuzjazm jego minął. Dziś boleje okropnie, straciwszy piękne iluzje; przeraziły go nasze pobożne podstępy, nasze mówiące posągi z ukrytymi wewnątrz niewolnikami. Począł widywać się obecnie z podejrzanymi ludźmi z nowej bezbożnej sekty, która zaprzecza naszym bogom i wyroczniom.
— Tego się bałem. Teraz wiem, czemu mnie unika. Muszę go widzieć i wyjaśnić mu, że istnieją dwa stopnie mądrości: jeden dla gminu, drugi dla mędrca.
— Alboż ty w coś wierzysz, Arbacesie?
— Tak, w coś świętego w przyrodzeniu, co urąga mądrości ludzkiej... Ale mniejsza o to. Teraz musimy zająć się przedmiotem bardziej ziemskim. Chodzi mi o Jonę, którą postanowiłem uczynić moją królową, małżonką, Izydą mego serca. Zanim ujrzałem tę nową piękną Helenę, nie domyślałem się, że dusza moja może być zdolną w tym stopniu do miłości.
Tu mlasnął językiem, jak smakosz, i ciągnął dalej: