Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/31

Ta strona została przepisana.

dwiema istotami młodemi, szlachetnemi. pełnemi poezji, nadto ciążącemi ku sobie wspomnieniem wspólności rodu — jednej ojczyzny przodków. Ołtarz ich miłości zdawał się im bezpiecznem schronieniem przeciw troskom życia; zdobili go kwieciem uczuć i myśli, nie domyślając się, jakie podkopują się podeń węże.
Pewnego wieczora, w piątym dniu znajomości, w towarzystwie garstki wybranych przyjaciół powracali z morskiej przejażdżki Na końcu długiej łodzi, przerzynającej lekko ciche wody. Glaukus siedział u stóp Jony, zapatrzony w jej oblicze. Ona wzrokiem, śledziła grę fal i obłoków.
Nagie westchnęła:
— Jakże mój brat byłby szczęśliwy, gdyby mógł być z nami. Niestety, jako kapłan Izydy, ma inne obowiązki.
— Dziwię się, że będąc tak młodym, zgodził się przyjąć śluby tak surowego zakonu?
— Nasz opiekun, Arbaces, natchnął go miłością dla tajemniczej bogini Egiptu; a teraz mój brat zdaje się żałować swego pośpiechu w przyjęciu ślubów zakonnych.
— Czemuż to Arbaces namawiał go?
— Zastępuje nam ojca. Sądził, że kieruje brata mego na drogę szczęścia.
— Nie bierz mi tego za złe, Jono, ale ten twój opiekun sprawia na mnie wrażenie Kretejskiego Epimenidesa, który, spędziwszy lat 40 w jaskini, odzwyczaił się od światła dziennego. Jest lodowaty i po nury. Instynktownie nie znoszę go.
— A jednak — odparła z uśmiechem wyrozumiałym — jest on dobry, mądry i ludzki. Jego cisza i oziębłość może są owocami cierpień, podohnie, jak ten wulkan przed nami jest teraz spokojny i posępny, a kiedyś krył w sobie ognie, które... zgasły na wieki.
Oczy Glaukusa mimowoli poszły śladem oczu Jony ku Wezuwiuszowi na widnokręgu. Dokoła niebo