Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/65

Ta strona została przepisana.

Egipcjanin po nocy bezsennej siedział samotny na szczycie wieży swego domu, mającej kształt piramidy. Gwiazdy gasły. Wiszący nad szczytem Wezuwjusza gęsty obłok czerniał ponuro, chociaż na całym horyzoncie ustępowały cienie nocy. Egipcjanin upuścił zwinięty rękopis, w którym zawarł tajemnicze znaki swoich obrachowań.
— Gwiazdy ostrzegają mnie o jakiemś wielkiem niebezpieczeństwie — mówił do siebie. Wróżą mi los Pyrrusa, zbierającego z wygranych wojen bezużyteczne laury, zabitego w końcu, wzorem psa, przez dachówkę rzuconą rękoma starej kobiety. Gwiazdy powiedziały mi: Strzeż się zgonu Epiroty. Kamień rzucony z góry, przyniesie ci klątwę śmierci. Jednak godziny losu jeszcze wyrachować nie mogłem. Mniejsza o to! Ponieważ piasek klepsydry mojej ma się wyczerpać, niechaj ostatnie ziarnko jaśnieje mi rozkoszą. Zresztą gwiazdy rzekły mi jeszcze, że, jeżeli w godzinie okrutnego niebezpieczeństwa ominie mnie cień ponurego Orkusa, przyszłość moja będzie niewypowiedzianie świetną. Nie drżę... Jest to rękojmia wybawienia...
Wzrok Egipcjanina, poprzez kryjące go krzewy, ścigał rozłożony u stóp wieży krajobraz — maszty galer w przycichłym porcie, latarnie u kolumn świątyń i portyków opustoszałego Forum, ulice uśpionego miasta, wyglądającego w tej chwili, jak „miasto umarłych”, a mającego niebawem stać się niem istotnie równie, jak położone na wybrzeżu dalej Herkulanum — dwie „ukochane córy oceanu”. Odwrócił oczy od miasta i morza i skierował je na winnice i na bogate łąki Kampanji, na wille i wsie żyznych zboczy Wezuwjusza, na którym mieszkańcy osiedlali się chętnie, w upartej wierze w zamarcie wulkanu nazawsze... Tylko z jednej strony spuszczając się ku dolinie pochyłość nieżyzna — droga dawnych potoków lawy — posępna, pełna skał, utworzonych z popiołu, i jaskiń, wysłanych mchem, tłomaczyła, czemu poeci rzymscy