lający przeto trwogi przesądnej towarzysza — przyskoczył w porę, oderwał welkiego kapłana od ofiary i wyciągał miecz, którym zmuszony był się posłużyć w niebezpiecznej walce z przemagającym przeciwnikiem. Nie władał przecie dobrze bronią. Pośliznął się na marmurowej posadzce. Z jego słabowitej ręki Arbaces z łatwością wydarł miecz. Podniósł go z okrzykiem triumfu. Kopnięciem nogi odtrącił Apaecidesa. Stanął nad leżącym jeszcze w niemocy Glaukusem, niby nad pokonanym gladiatorem. Ten bez wzdrygnięcia oczekiwał swego losu. Chwila jeszcze — a miecz wrazi się w serce Ateńczyka ciosem śmiertelnym. Jona krzyknęła. Oczy jej zaszły mgłą. Miecz opadał zimno, mierząc w swój cel.
Nagle...
Ziemia zatrzęsła się z potężnym hukiem. Obudził się duch straszliwszy od zajadłości ludzkiej. Pogrążył w nicości zamiary chytre i pyszne człowieka, ufnego w swoją moc czarnoksięską. Runął posąg bogini, ołtarz, trójnóg, marmurowa kolumna. Ta ostatnia przytłoczyła Arbacesa, któremu w zgrozie, czy w upadku, miecz wyślizgnął się z ręku. Huki podziemne i trzęsienia gruntu powtórzyły się kilka razy. Potem wszystko umilkło. Na posadzce leżał broczący krwią Egipcjanin, nie dając znaku życia.
Glaukus pomógł powstać Apaecidesowi, wzruszony ścisnął dłoń Jony i rzekł:
— Uczcijmy błogie wstrząśnienie i przedziwną opatrzność bogów!
Jona słaniała się na nogach. Giaukus wziął ją na ręce. I we troje opuścili bezecne miejsce, w którem groziło im nieszczęście, odwrócone grozą innego nieszczęścia, jeszcze niewypowiedzianego w pełni, jeszcze niezrozumiałego dla nich. Wychodzili radośni — ocaleni cudem — zajęci sobą po doznanych wzruszeniach.
A dokoła nich w ogrodzie i na ulicach tłoczyli
Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/76
Ta strona została przepisana.