— Jakto, Edmundzie — zawołał złotnik. — Czyż to naprawdę twój projekt?
— Niewątpliwie — odopwiedział malarz. — Miłość, jaką czuję dla Albertyny, nie zagasiła we mnie zapału do sztuki.
— Czy możesz mi dać słowo — rzekł Leonard, — że gdy przyrzeczoną ci będzie ręka Albertyny, natychmiast pojechałbyś do Italii?
— Tak, to jest moje postanowienie i wykonam je, co bądź się stanie.
— A zatem, — rzekł złotnik wesoło — nabierz odwagi. To postanowienie zapewnia ci narzeczoną. Daję ci słowo, że za parę dni Albertyna będzie ci zaręczoną. Jestem w możności to uczynić, nie wątp o tem.
Radość i zapał błysły w oczach Edmunda, i złotnik się oddalił, pozostawiając swego młodego przyjaciela w najrozkoszniejszych oczekiwaniach. —
W oddalonej części parku, sekretarz kancelaryi siedział pod wielkiem drzewem, jak rycerz raniony, który opowiada swe cierpienia niewiernym podmuchom jesieni.
— O Boże sprawiedliwy! — wołał —
Strona:E. T. A. Hoffmann - Powieści fantastyczne 02.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.