Strona:E. T. A. Hoffmann - Powieści fantastyczne 02.djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

sca. Okazało się, że twarz Olympii w miejscach gdzie były oczy, widział tylko czarne wgłębienia.
Spallanzani wił się po posadzce. Czerepy szkła powłaziły mu w głowę i w piersi, poprzecinały żyły w rękach, krew tryskała z ran, jakby ze źródeł. Nagle zerwał się na nogi:
— Trzymaj go! leć! jeszcześ tu? Koppelius, przeklęty łotr! Taki pyszny automat! Ukradł go, strawiłem nad nim najlepsze dwadzieścia lat życia, włożyłem w to cały majątek, więcej niż życie! Cały mechanizm, mowa, chód, wszystko mojego pomysłu. Oczy tylko, jedne tylko oczy jego! Och! zbrodniarz! och! potępieniec. Łapaj go! biegnij! leć! przecież to Olympia, oto jej oczy.
Nathanael wtedy dopiero spostrzegł na posadzce parę zakrwawionych oczu, które w niego bystro patrzyły. Porwał je Spallanzani, i rzucił mu na piersi. Wtedy szaleństwo porwało Nathanaela w płomieniste swoje szpony, i całkowicie zawichrzyło mu w głowie.
— Hej! hej! dalejże! dalej! płomieniste koło, kręć się! wiruj! grzmij! Gwijunun!