Strona:E. T. A. Hoffmann - Powieści fantastyczne 02.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.

co wystawiają papierek, a pod nim nieraz czapkę barankową — z błyskawiczną szybkością rzuca wymaganą porcyę za trojaka! Ci natychmiast zdrowo łykają powidła jako sutą przekąskę poranną — „kawior dla ludu!“ Przy okazyi podziału powideł, zapomocą wymijającej się łyżki, przypominam sobie, że raz w dzieciństwie słyszałem, jak to na pewnem bogatem weselu chłopskiem tak wspaniale się zdarzyło, że delikatną grubą skorupą z cynamonu, cukru i gwoździków pokryta zupa ryżowa była rozlewana warząchwią. Każdy z dostojnych gości winien był tylko poczciwie gębę otworzyć, aby otrzymać należną porcyę — i tak szło wszystko doskonale, jak w krainie pieczonych gołąbków. Ale, kuzynie, czyś uchwycił okiem tego człowieka?
Ja. Jużci. Cóż to za upiór ta szalona, awanturnicza postać? Co najmniej sześć stóp wysoki, zeschły od wiatrów mężczyzna, który nadto przy zgiętym grzbiecie trzyma się prosto jak świeca. Pod małym, trójkątnym, zgniecionym kapelusikiem sterczy z tyłu kokarda harbajtla, który się potem szeroko po grzbiecie uwija. Stary, skrojony podług dawno przestarzałej mo-