Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

— Jeżeli nie wiesz, jak brzmi twoje nazwisko, to na pewno nie będziesz również wiedział, czy przypadkiem nie nazywasz się Kent! — zawołała.
— Kent? — zdziwił się chłopiec.
— Tak, — odparła Pollyanna w podnieceniu. — Bo widzisz, był taki mały chłopiec nazwiskiem Jamie Kent, który... — urwała nagle, przygryzając wargi. Przyszło jej na myśl w tej chwili, że lepiej będzie jak nie zwierzy się przed chłopcem ze swojej nadziei, że on właśnie mógł być owym zaginionym Jamie. Najlepiej samej się najprzód upewnić na ten temat, bo gotowa mu zamiast radości, dostarczyć tylko jeszcze więcej goryczy. Pamiętała dobrze, jak bardzo rozczarowany był Jimmy Bean, gdy zmuszona mu była powiedzieć, że Panie Dobroczynne nie chcą go już więcej i gdy z początku nie chciał go również Pendleton. Postanowiła nie popełniać tego błędu po raz drugi, to też natychmiast przybrała minę jak najbardziej obojętną i rzekła:
— Ale mniejsza o Jamie Kenta. Opowiedz mi lepiej o sobie. Jestem szalenie ciekawa!
— Właśnie niewiele jest do opowiadania. Nie wiem o niczym przyjemnym, — zawahał się chłopiec. — Podobno ojciec mój był — był bardzo dziwny i nigdy z nikim nie rozmawiał. Sąsiedzi nie znali nawet jego nazwiska, tylko nazywali go „profesorem“. Mamcia powiada, że mieszkaliśmy obydwaj w maleńkim pokoiczku na poddaszu domu w Lowell, gdzie mamcia do tej pory mieszka. Mamcia była wtedy bardzo biedna, ale nie tak biedna jak dzisiaj. Ojciec Jerryego żył wówczas i pracował.
— Tak, tak, mów dalej, — zachęcała Pollyanna.
— Otóż mamcia powiada, że mój ojciec był cho-