Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/104

Ta strona została skorygowana.

— Dlaczego specjalnie dzisiaj?
— Ach, bo... bo miałam ochotę pójść na spacer do parku, — Pollyanna usiłowała mówić najbardziej obojętnie. — Myślałam... myślałam nawet, że pani także zechce pójść ze mną. — Zewnętrznie Pollyanna była szalenie odważna, lecz w duszy spalało ją poprostu gorączkowe podniecenie.
— Ja mam iść na spacer do parku? — zdziwiła się pani Carew, unosząc ku górze brwi. — Bardzo ci dziękuję, ale obawiam się, że nic by z tego nie było, — dorzuciła z uśmiechem.
— Ach, przecież by pani chyba nie odmówiła! — wyszeptała Pollyanna z nagłym przerażeniem.
— Owszem, odmawiam.
Polyanna z trudnością przełknęła ślinę. Twarzyczka jej stawała się co raz bardziej blada.
— Ależ, proszę nie mówić, że pani nie pójdzie, jak będzie pogoda, — błagała. — Ja ze specjalnej przyczyny chciałabym, żeby pani poszła ze mną ten jeden raz.
Pani Carew zmarszczyła brwi. Otworzyła już usta, aby wypowiedzieć „nie“, jeszcze bardziej stanowczo, lecz coś w błagalnym wzroku Pollyanny powstrzymało ją od tego i w zamian z otwartych ust padła nieoczekiwana obietnica.
— Dobrze, dobrze, dziecko, niech i tak będzie. Ale jak ci przyrzeknę pójść, ty musisz mi ze swojej strony przyrzec, że chociaż przez godzinę nie będziesz podchodziła do okna i nie będziesz pytała, czy myślę że się wypogodzi.
— Dobrze, będę — chciałam powiedzieć, że nie będę, — odparła zadyszana Pollyanna, po czym, widząc że jaśniej staje się na dworze, mimo woli pod-