biegła do okna, wołając radośnie: — Jak pani myśli, czy się... Ach! — urwała nagle z przerażeniem i wybiegła z pokoju.
Nieoczekiwanie „wypogodziło się“ następnego ranka. Lecz chociaż słońce świeciło jasno, na dworze panował przykry chłód i po południu, gdy Pollyanna wróciła ze szkoły, zerwał się bardzo silny wiatr. Mimo wszelkich protestów jednak, upierała się, że dzień jest wyjątkowo piękny i zaznaczyła, że będzie bardzo zmartwiona, jeżeli pani Carew nie pójdzie z nią na spacer do parku. I pani Carew poszła, chociaż z początku oponowała.
Jak było do przewidzenia, wyprawa okazała się bezowocna. Zniecierpliwiona kobieta i zaniepokojona dziewczynka, drżąc, śpiesznie przebiegały wszystkie alejki parkowe. Pollyanna, nie znalazłszy chłopca w zwykłym jego miejscu, szukała go po wszystkich kątach i zakamarkach ogrodu. Była wreszcie w parku i zdołała sprowadzić tutaj panią Carew, a Jamie nie mogła znaleźć i co gorsza, nie mogła pisnąć o tym ani słowem pani Carew. Wreszcie zziębnięta i przemęczona, pani Carew zażądała powrotu do domu i Pollyanna z rozpaczą w duszy poszła.
Nastały smutne dni dla Pollyanny. To, co dla niej graniczyło z tragedią, a w oczach pani Carew było tylko zwykłą „niepogodą“, pogarszało jeszcze nastrój, stwarzało pustkę i czyniło życie bezbarwnym. Jeżeli w przerwach choć na chwilę wyłaniało się z poza chmur słońce, Pollyanna wybiegała do parku, lecz za każdym razem na próżno. Jamie nie było. Nastała połowa listopada i nawet ten przyjemny i wesoły park stał się teraz dziwnie ponury. Drzewa
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/105
Ta strona została skorygowana.