Pollyanna odwróciła się z mimowolnym okrzykiem.
— Ach, proszę pani, pani mi pozwoli pójść, prawda?
— Dokąd pójść?
— Zobaczyć się z moim bratem, proszę pani, — wtrącił pośpiesznie chłopak, usiłując być grzecznym. — On jest chory i nie da mi chyba spokoju, dopóki jej nie przyprowadzę. Ciągle myśli o niej.
— Czy mogę pójść, pani mi pozwoli? — prosiła Pollyanna.
Pani Carew nachmurzyła się.
— Pójść z tym chłopcem — ty? Oczywiście że nie, Pollyanno! Dziwię się, że śmiałaś przez chwilę pomyśleć o tem.
— Ale ja bym chciała, żeby i pani ze mną poszła, — szepnęła zawstydzona dziewczynka.
— Ja? Głupstwa pleciesz, moje dziecko! To niemożliwe. Możesz dać temu chłopcu trochę pieniędzy, jeśli chcesz, ale...
— Dziękuję pani, ja tu nie przyszedłem po pieniądze, — zawołał chłopak, a oczy pałały mu gniewem. — Przyszedłem tutaj po nią.
— Tak, proszę pani, to jest Jerry — Jerry Murphy, ten chłopiec który mnie znalazł, jak zginęłam i odprowadził do domu. Czy teraz pozwoli mi pani iść?
Pani Carew potrząsnęła przecząco głową.
— Nie ma o czym mówić, Pollyanno.
— Ale on powiada, że ja... że tamten chłopiec jest chory i chce mnie widzieć!
— Na to, niestety, nic pomóc nie mogę.
— Ale ja go naprawdę znam bardzo dobrze, pro-
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/108
Ta strona została skorygowana.