Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/109

Ta strona została skorygowana.

szę pani. Mówię prawdę. On czyta książki, takie śliczne książki, w których jest pełno rycerzy, możnych panów i dam, karmi ptaki i wiewiórki i nadaje im imiona, poza tym nie może chodzić i często po całych dniach nie ma nic do jedzenia. Ten chłopiec od roku już gra w moją grę, a wcale o tym nie wiedział i gra w nią o wiele lepiej ode mnie. Naprawdę, proszę pani, ja muszę tam iść do niego, — Pollyanna już prawie szlochała. — Nie mogę go znowu utracić!
Rumieniec gniewu ukazał się na policzkach pani Carew.
— Pollyanno, pleciesz głupstwa. Jestem zdziwiona. Jestem zaskoczona tym, że upierasz się przy czymś, czego ja nie pochwalam. Nie mogę pozwolić na to, żebyś poszła z tym chłopcem. A teraz proszę cię, żebym więcej o tym nie słyszała!
Nowy wyraz odmalował się na twarzy Pollyanny. Z przerażoną minką podniosła głowę i spojrzała prosto w oczy pani Carew, poczem drżącym, lecz poważnym tonem rzekła:
— Wobec tego powiem już pani. Chciałam milczeć, dopóki się nie upewnię. Chciałam, żeby go pani najprzód zobaczyła. Ale teraz muszę powiedzieć. Nie mogę go stracić znowu. Mam wrażenie, że to jest Jamie.
— Jamie! Ale nie mój Jamie! — Pani Carew nagle zbladła.
— Niemożliwe!
— Wiem o tym, ale na imię mu Jamie, a nazwiska swego nie zna. Ojciec mu umarł, jak miał sześć lat, a matki swojej zupełnie nie pamięta. Przypuszcza, że ma teraz dwanaście lat. Ci ludzie zabrali go