W pokoiku stały dwa łóżka, trzy połamane krzesła, zwykły stół z surowego drzewa i komin z dogasającym ogniem, który widocznie rozpalany był tylko wówczas, kiedy przejmujące zimno dawało się dobrze we znaki mieszkańcom. Na jednym z łóżek leżał chłopiec o zaczerwienionych policzkach i pałających gorączką oczach. Przy nim siedziała szczupła, blada kobieta, pochylona i zgarbiona od reumatyzmu.
Pani Carew weszła do pokoju i jakby pragnąc dodać samej sobie odwagi, przystanęła na chwilę, oparta plecami o ścianę. Pollyanna spiesznie pobiegła naprzód z radosnym okrzykiem, Jerry zaś, usprawiedliwiwszy się krótkim: — Zaraz wrócę, przepraszam! — zniknął za drzwiami.
— Ach, Jamie, tak się cieszę że cię znalazłam, — zawołała Pollyanna. — Nie wiesz nawet, że szukałam cię codziennie. Ale przykro mi, że jesteś chory!
Jamie uśmiechnął się radośnie i wyciągnął ku niej wychudzoną rękę.
— Ja się nie martwię — jestem zadowolony, — odparł wymownie, — bo dzięki temu przyszłaś mnie odwiedzić. Zresztą już teraz czuję się lepiej. Mamciu, to jest ta mała dziewczynka, która mnie nauczyła „gry w zadowolenie“. Mamcia już także w to gra, — zawołał z triumfem, zwracając się do Pollyanny. — Z początku płakała, że ją plecy bolą i że nie może nic robić, ale później, gdy ja zachorowałem, zaczęła się cieszyć, że nie pracuje, bo chociaż może mną się opiekować.
W tej chwili pani Carew postąpiła kilka kroków naprzód, patrząc z przestrachem i jednocześnie z tęsknotą w twarz chłopca leżącego w łóżku.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/113
Ta strona została skorygowana.