Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/114

Ta strona została skorygowana.

— To jest pani Carew. Przyszła tu ze mną, aby cię zobaczyć, Jamie, — przedstawiła Pollyanna drżącym głosikiem.
Szczupła, zgarbiona kobieta podniosła się w tej chwili z wysiłkiem, podsuwając gościowi krzesło. Pani Carew przyjęła zaproszenie, nie patrząc nawet na właścicielkę mieszkania. Wzrok jej przez cały czas był utkwiony w twarz chłopca.
— Na imię ci Jamie? — zapytała z widocznym trudem.
— Tak, proszę pani. — Jasne jego oczy nie unikały jej spojrzenia.
— A jak się nazywasz?
— Nie wiem.
— To nie jest pani syn? — po raz pierwszy pani Carew zwróciła się do bladej kobiety, stojącej wciąż przy łóżku.
— Nie, łaskawa pani.
— I nie zna pani jego nazwiska?
— Nie, łaskawa pani. Nigdy go nie znałam.
Z wyrazem rozpaczy pani Carew zwróciła się znowu do chłopca.
— Ale pomyśl, pomyśl — nie przypominasz sobie, jak się nazywałeś, Jamie?
Chłopiec potrząsnął przecząco głową. W oczach jego pojawiło się zdziwienie.
— Nie, nic zupełnie.
— Czy nie masz nic takiego, co należało kiedyś do twego ojca i na czym mogło by być jego nazwisko?
— Nie pozostawił nic wartościowego, oprócz książek, — wtrąciła się do rozmowy pani Murphy. — Tutaj leżą. Może pani chce je przejrzeć, — zapropo-