nowała, wskazując rząd zniszczonych tomów na półce. Po chwili z nieopanowaną ciekawością zapytała: — Czy pani sądzi, że go pani kiedyś znała?
— Nie wiem, — wyszeptała pani Carew jakimś nie swoim głosem, wstając i podchodząc do półki z książkami.
Książek tych nie było wiele — dziesięć albo dwanaście. Stał tam jakiś tom utworów Szekspira, pozatem „Ivanhoe“, bardzo zniszczona „Bogini jeziora“, tom zbiorowych poezyj, Tennyson bez oprawy, zrujnowany zupełnie „Mały Lord Fauntleroy“ i dwie czy trzy książki, jak się okazało — historia starożytna i średniowieczna. Lecz chociaż pani Carew przeglądała uważnie każdą książkę z oddzielna, nigdzie nie znalazła ani śladu nazwiska właściciela. Z głębokim westchnieniem powróciła do leżącego chłopca i do bladej kobiety, którzy obydwoje w tej chwili patrzyli na nią zdziwionymi i pytającymi oczami.
— Chciałabym, żebyście mi powiedzieli wszystko, co sami wiecie, — rzekła urywanym głosem, padając bezsilnie na krzesło stojące przy łóżku.
I chłopiec zaczął mówić. Była to mniej więcej ta sama historia, jaką opowiedział Pollyannie w parku. Niewiele było w niej nowego, nic specjalnie ważnego, z wyjątkiem tajemniczych zapytań, jakie zadawała pani Carew. Skończywszy opowiadanie, Jamie utkwił gorączkowe spojrzenie w twarzy pani Carew.
— Pani przypuszcza, że znała mego ojca? — zapytał błagalnie.
Pani Carew przymknęła oczy i drżącą dłoń przyłożyła do czoła.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/115
Ta strona została skorygowana.