Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/116

Ta strona została skorygowana.

— Nie wiem, ― odpowiedziała, — ale przypuszczam, że nie.
Pollyanna wydała okrzyk głębokiego rozczarowania, lecz zaraz umilkła, posłuszna ostrzegawczemu spojrzeniu pani Carew. Z nowym przerażeniem jednak poczęła rozglądać się po izdebce.
Jamie, odwróciwszy oczy od pani Carew, nagle zbudził się do swych obowiązków gospodarza.
— Ładnie z twojej strony, że przyszłaś! — rzekł do Pollyanny z wdzięcznością. — Jak tam Sir Lancelot? Czy ciągle go jeszcze karmisz? — a gdy Pollyanna nie odpowiedziała od razu, przeniósł pośpiesznie wzrok z jej twarzyczki na coś czerwonego w pękniętej butelce na oknie. — Widziałaś mój bukiet? Jerry go znalazł. Ktoś go widocznie zgubił, a on podniósł. Prawda, że piękny? Nawet trochę pachnie.
Lecz Pollyanna zdawała się nie słyszeć tego, co mówił. Szeroko rozwartymi oczami rozglądała się po pokoju, składając to znów rozkładając nerwowo dłonie.
— Nie rozumiem tylko, jak możesz wogóle tutaj grać w moją grę, Jamie, — szeptała. — Nie przypuszczałam, że może istnieć podobnie okropne mieszkanie, — dorzuciła z drżeniem.
— Ho! — uśmiechnął się Jamie wyzywająco. — To powinnaś widzieć mieszkanie Pików na dole. Tamto jest o wiele gorsze od naszego. Nie wyobrażasz sobie, ile pięknych rzeczy jest w tym pokoju. Mamy na przykład słońce codziennie najmniej przez dwie godziny, a gdy się podejdzie zupełnie blisko do okna, to można zobaczyć spory kawałek nieba. Żebyśmy tylko mogli mieć dalej ten pokój, bo lę-