Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/117

Ta strona została skorygowana.

kamy się że będziemy się musieli stąd wyprowadzić, a to nas najbardziej martwi.
— Wyprowadzić?
— Tak. Zalegamy z komornem, bo mamcia była tak chora, że nie mogła nic zarobić. — Mimo wesołego uśmiechu głos Jamie drżał w tej chwili. — Panna Dolan z parteru, ta, która przechowuje mój fotel na kółkach — dopomaga nam już od kilku dni. Ale przecież nie będzie mogła zawsze, więc będziemy musieli stąd pójść, chyba, że Jerry nagle się zbogaci.
— Ach, czy nie można byłoby... — zaczęła szeptem Pollyanna.
Urwała nagle. Pani Carew podniosła się nagle z krzesła i zawołała śpiesznie:
— Chodźmy, Pollyanno, musimy już iść, — a po chwili zmęczonym głosem do właścicielki nędznego pokoiku: — Nie potrzebuje się pani wyprowadzać. Zaraz przyślę trochę pieniędzy i prowiantów i zawiadomię o pani jedno z towarzystw dobroczynnych, w którym sama jestem zainteresowana. Z pewnością...
Nagle przestała mówić. Pochylona postać bladej kobiety nieoczekiwanie wyprostowała się. Policzki pani Murphy pałały, oczy jej płonęły ogniem gniewu.
— Bardzo pani dziękuję, nie trzeba, — zawołała drżącym głosem, lecz z dumą. — Jesteśmy biedni — Bóg wie najlepiej, ale jałmużny nie potrzebujemy.
— Przesada! — zawołała pani Carew ostro. — Zgadzacie się na to, żeby wam pomagała ta kobieta z dołu. Tak przynajmniej mówił ten mały.
— Tak, ale to nie jest jałmużna, — zaprotestowa-