Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/120

Ta strona została skorygowana.

Zaległa chwila ciszy, poczem pani Carew nagle ukryła twarz w dłoniach.
— Nie, nie jestem pewna i w tym jest właśnie cała tragedia, — jęknęła. — Wątpię, czy to jest on, a raczej pewna jestem, że nie. Ale oczywiście istnieje ta możliwość i to mnie właśnie zabija.
— A czy nie może pani wyobrazić sobie, że to jest Jamie, — prosiła Pollyanna, — i udawać, że to właśnie jest on? Mogłaby go pani wtedy zabrać do domu i... — lecz pani Carew drgnęła przerażona.
— Zabrać tego chłopca do swego domu wówczas, gdy to nie jest Jamie? Nigdy Pollyanno! To byłoby niemożliwe.
— Ale jeżeli nie może pani pomóc Jamie, to jestem pewna, że on byłby bardzo zadowolony, że jest ktoś, komu pani pomaga, — argumentowała Pollyanna nieśmiało. A co jeżeli ten pani Jamie jest taki właśnie jak ten Jamie, biedny i chory i jeżeli nie ma nikogo, kto by mu przyszedł z pomocą i...
— Dosyć, dosyć Pollyanno, — jęczała pani Carew, kręcąc nieprzytomnie głową w bezgranicznej rozpaczy. — Gdy pomyślę, że może gdzieś nasz Jamie jest jak ten... — głęboki szloch nie pozwolił jej skończyć rozpoczętego zdania.
— Właśnie o tym myślałam! — zawołała w podnieceniu Pollyanna. — Więc pani teraz rozumie? Gdyby to był pani Jamie, oczywiście zabrałaby go pani do siebie, a jeżeli to nie jest on, to nie zrobi pani żadnej krzywdy tamtemu Jamie, biorąc do siebie tego, a będzie to tylko dobry uczynek, bo uszczęśliwi pani tego biedaka! A później, jak pani znajdzie prawdziwego Jamie, to i tak pani nic nie