jęło jakieś stowarzyszenie. Jestem pewna[1], że on też wolałby przyjąć podarunek ode mnie.
— Bardzo możliwe, — odparła pani Carew, zmęczona już nieco i zniecierpliwiona. — Ale dla samego Jamie też byłoby lepiej, gdyby dostał tę książkę od towarzystwa, które napewno potrafiłoby wybrać coś odpowiedniego dla takiego chłopca.
To ją skłoniło w następnej chwili do wypowiedzenia kilku mądrych zdań (ani jednego z nich Pollyanna nie zrozumiała) na temat „pauperyzacji biednych“, „zła, jakie sieje dawanie jałmużny“ i „marnych efektów pracy niezorganizowanej dobroczynności“.
— Zresztą, — dodała w odpowiedzi na ciągle jeszcze zmartwiony wyraz twarzyczki Pollyanny, — przypuszczam, że gdybym nawet zaofiarowała pomoc tym ludziom, napewno by jej nie przyjęli. Pamiętasz, jak pani Murphy oburzyła się w pierwszej chwili, gdy chciałam jej przysłać prowianty i pieniądze, chociaż jednocześnie przyjmowała pomoc od swych sąsiadów z parteru.
— Tak, wiem, — westchnęła Pollyanna, odwracając głowę. — Istnieje coś, czego dokładnie nie rozumiem. Ale z drugiej strony nie jest dobrze, że my mamy tyle pięknych rzeczy, a oni wogóle nic nie mają.
W miarę upływających dni to dziwne uczucie w sercu Pollyanny zamiast przygasać — wzrastało. Wszystkie pytania, jakie zadawała, wszystkie wypowiadane przez nią komentarze, nie przynosiły bynajmniej ulgi zamyślonej wciąż i uparcie milczącej pani Carew. Nawet kontynuowanie gry w za-
- ↑ Błąd w druku; brak jednego wiersza tekstu. Treść (oznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania z 1982 roku.