dowolenie Pollyanna uważała za rzecz zupełnie niepotrzebną, twierdząc:
— Nie rozumiem, jak można widzieć w życiu tych ludzi coś, z czego mogliby być zadowoleni. My tylko możemy się cieszyć, że nie jesteśmy tacy biedni jak oni, ale gdy myślę o tym, żal mi ich ogromnie, więc nie mogę nawet cieszyć się z tego. Powinniśmy być raczej zadowoleni, że są biedni, którym możemy pomagać, ale jeżeli im nie pomagamy, to wówczas zadowolenie nasze nie ma zupełnie żadnego sensu. — Jeżeli chodziło o ten problem, to Pollyanna nie mogła znaleźć nikogo, kto by go potrafił rozwiązać.
Podsuwała go niejednokrotnie już pani Carew, ta jednak, prześladowana wciąż wizją poszukiwanego Jamie, stawała się tylko jeszcze bardziej niespokojna, podrażniona i zirytowana. Zbliżało się Boże Narodzenie, które dla pani Carew było symbolem jeszcze większej męki, bowiem zawsze przypominała jej się pusta dziecięca pończoszka, która miała być pończoszką małego Jamie.
Wreszcie na tydzień przed świętami pani Carew stoczyła ze sobą ostatnią nadludzką walkę. Zrezygnowana, bez uśmiechu radosnego na twarzy, wydała odpowiednie instrukcje Mary i zwróciła się do Pollyanny.
— Pollyanno, — zaczęła prawie onieśmielona, — postanowiłam... postanowiłam jednak wziąć Jamie. Auto zaraz tu podjedzie. Pojadę po niego i zabiorę go do domu. Możesz pojechać ze mną, jeśli masz ochotę.
Błysk niesamowitego szczęścia rozjaśnił twarzyczkę Pollyanny.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/128
Ta strona została skorygowana.