Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

wiedział. Wszyscy zauważyli, że twarz miał bardzo bladą, a oczy pełne łez.
— Dziękuję bardzo, łaskawa pani, ale niestety nie będę mógł pójść, — rzekł z prostotą.
— Nie możesz? Co takiego? — zawołała pani Carew, nie wierząc własnym uszom.
— Jamie! — wyszeptała przerażona Pollyanna.
— Słuchaj, stary, ci cię znowu ugryzło? — wtrącił się Jerry, podbiegając spiesznie do łóżka. — Nie widzisz szczęścia, choć jest ono tuż przy tobie?
— Tak, ale nie mogę pójść, — odpowiedział chory znowu.
— Ale Jamie, Jamie, pomyśl co to dla ciebie znaczy! — jęknęła pani Murphy od wezgłowia łóżka.
— Ja rozumiem, — wyszeptał Jamie. — Przypuszczacie, że nie wiem, co robię, odmawiając? — teraz oczy pełne łez utkwił w twarzy pani Carew. — Nie mogę, — szepnął jeszcze ciszej. — Nie mogę zgodzić się na to, aby się pani poświęcała dla mnie. Byłoby całkiem inaczej, gdyby to pani robiła z uczucia. Ale pani przecież nic nie czuje do mnie. Nie ja pani jestem potrzebny. Potrzebny jest pani prawdziwy Jamie, a ja nim nie jestem. Pani też jest o tym przekonana, widzę to z pani twarzy.
— Tak, ale... ale... — zaczęła pani Carew bezradnie.
— Zresztą nie jestem taki, jak inni chłopcy, nie mogę przecież chodzić, — przerwał jej, chory gorączkowo. — Po pewnym czasie będę już tylko panią męczył, a ja bym nie zniósł tego, żebym miał być dla kogoś ciężarem. Oczywiście, gdyby pani coś dla mnie czuła — tak jak mamcia... — podniósł w górę rękę i wybuchnął głośnym szlochem, po