brwi, poczem z radosnym okrzykiem podbiegła do lady.
— Ach, to pani, to pani! — zawołała do dziewczyny, która wyjmowała z pudełka naręcz sztucznych kwiatów. — Tak się cieszę, że panią widzę!
Dziewczyna stojąca za ladą, podniosła głowę i spojrzała na Pollyannę. Lecz prawie w tej samej chwili jej ponura wychudzona twarzyczka rozjaśniła się wesołym uśmiechem.
— Przecież to moja mała znajoma z publicznego parku! — zawołała.
— Tak. Jak to dobrze, że pani pamięta, — cieszyła się Pollyanna. — Ale pani już nigdy więcej tam nie była. Nieraz szukałam pani po wszystkich alejkach.
— Nie mogłam. Muszę pracować. Wtedy wyjątkowo byłam wolna. Pięćdziesiąt centów, proszę pani, — zwróciła się z odpowiedzią do jakieś starszej damy, która zapytywała o cenę biało-czarnego żabocika, leżącego na kontuarze.
— Pięćdziesiąt centów? Hm! — starsza dama wzięła w palce żabocik, zawahała się, poczem odłożyła go znowu z głębokim westchnieniem. — Hm, tak. Jest rzeczywiście bardzo ładny, moje dziecko, — pochwaliła, odchodząc.
Tuż za nią podeszły dwie roześmiane dziewczyny, które chichocąc i rozmawiając głośno zainteresowały się najmodniejszym przybraniem do sukni z czerwonego aksamitu, przybranego tiulem i drobnymi kwiatuszkami. Gdy dziewczęta po chwili odeszły, Pollyanna spojrzała na sprzedawczynię z głębokim westchnieniem.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/135
Ta strona została skorygowana.