Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/138

Ta strona została skorygowana.

— Czy nogi panią tak bardzo bolały?
— Porobiły mi się nawet pęcherze. Pracuję przecież stojąc, a przed świętami ruch był okropny.
— Ach! — zadrżała Pollyanna ze współczuciem. — I nie miała pani ani choinki, ani towarzystwa, ani nic zupełnie? — zawołała zdziwiona i zgorszona.
— Nic absolutnie!
— O Boże! Jaka szkoda, że nie widziała pani mojego drzewka! — westchnęła dziewczynka. — Była naprawdę piękne i... Ale zaraz! — zawołała radośnie. — Przecież teraz jeszcze może je pani zobaczyć. Stoi nie rozebrane. Nie mogłaby pani przyjść dzisiaj albo jutro wieczorem i...
— Pollyanno! — przerwał rozmowę zimny stalowy głos pani Carew, — co to wszystko ma znaczyć? Gdzieżeś ty była? Szukałam cię po całym magazynie. Zaglądałam nawet do działu okryć.
Pollyanna odwróciła się z radosnym okrzykiem.
— Ach, jak się cieszę, że pani przyszła, — zawołała. — Nie znam nazwiska tej panienki, ale poza tym znam ją doskonale. Kiedyś, bardzo dawno temu, poznałam ją w parku, a biedaczka jest strasznie samotna i nie ma zupełnie nikogo. Jej ojciec też był pastorem, tak samo jak mój, tylko że on żyje. Biedna, nie miała nawet drzewka świątecznego, tylko pęcherze na nogach i kawałek pasztetu, a ja bym tak chciała, żeby mogła zobaczyć moje drzewko, — szczebiotała Pollyanna, wstrzymując oddech. — Prosiłam ją, żeby przyszła dziś, albo jutro wieczorem. Pani mi pozwoli zapalić wtedy choinkę, prawda?
— Naprawdę, Pollyanno — zaczęła pani Carew