Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/146

Ta strona została skorygowana.

Pani Carew zadrżała i wydała głuchy jęk.
— Ale ja pragnę mieć mojego Jamie, — wyszeptała po chwili.
Pollyanna skinęła głową, patrząc na nią wzrokiem pełnym zrozumienia.
— Wiem, „pragnienie obecności dziecka w domu“. Pan Pendleton mówił mi o tym, tylko że pani ma chociaż „kobiecą rękę“.
— Kobiecą rękę?
— Tak, żeby prowadzić dom. Pan Pendleton powiada, że aby było przyjemnie w domu, musi być albo kobieca ręka, albo obecność dziecka. Było to wtedy, kiedy mnie chciał wziąć, a ja mu znalazłam Jimmy, którego zaadoptował.
— Jimmy? — pani Carew podniosła głowę z zaciekawieniem w oczach, jakie zdradzała zawsze, gdy ktoś wymieniał imię podobne do imienia jej zaginionego siostrzeńca.
— Tak, Jimmy Bean.
— Ach, Bean, — powtórzyła pani Carew z przygasłym nagle spojrzeniem.
— Tak. Był w sierocińcu i uciekł stamtąd, a ja go znalazłam. Mówił, że pragnie innego domu i matki zamiast przełożonej sierocińca. Nie mogłam mu znaleźć matki, lecz znalazłam mu za to pana Pendletona, który go zaadoptował. Już teraz nazywa się Jimmy Pendleton.
— Ale nazywał się Bean?
— Tak, nazywał się Bean.
— Ach! — westchnęła z żalem pani Carew.
Pani Carew poznała bliżej w ciągu następnych dni Sadie Dean i małego Jamie, bowiem Pollyanna korzystała z każdej okazji, aby zapraszać ich do