Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/156

Ta strona została skorygowana.

wszyscy się znali, to na pewno ci bogaci daliby tym biednym choć trochę swoich pieniędzy...
I tym razem pan Pendleton przerwał dziewczynce głośnym śmiechem.
— Ach, Pollyanno, Pollyanno, — zawołał. — Boję się, że wypływasz na zbyt głębokie wody. Gotowaś stać się typową „towarzyszką“, nim jeszcze zdasz sobie dokładnie z tego sprawę.
— Czym? — zapytała dziewczynka, nic nie rozumiejąc. — Zdaje się, że nie wiem, co znaczy „towarzyszka“. Wiem za to, co znaczy towarzyski i ogromnie lubię towarzyskich ludzi. Jeżeli to pan miał na myśli, to nie mam absolutnie nic przeciwko temu, żeby zostać towarzyszką.
— Wcale nie wątpię, Pollyanno, — uśmiechnął się pan Pendleton. — Ale jeżeli idzie o rozwiązanie tak trudnego zagadnienia bogactwa, to będziesz miała z tym dużo przykrości.
Pollyanna głęboko westchnęła.
— Wiem, — skinęła głową. To samo mi mówiła pani Carew. Zawsze twierdziła, że nic nie rozumiem, wspominała o jakiejś tam pauperyzacji i... Tak, zdaje się, że to brzmiało w ten sposób, — spojrzała poważnie na pana Pendletona, który znów zaśmiał się wesoło. — Ale ja mimo wszystko nie rozumiem, dlaczego jedni ludzie mają mieć tak dużo, wówczas gdy inni nic nie mają, wcale mi się to nie podoba. Jak ja kiedyś będę miała majątek, to na pewno podzielę się z biednymi, chociaż bym nawet miała... pan Pendleton śmiał się teraz tak głośno, że Pollyanna po chwili zaraziła się tą jego wesołością.
— Ale mimo wszystko, — wyszeptała, poważniejąc nagle, — ja i tak właściwie nic nie rozumiem.