Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/164

Ta strona została skorygowana.

chętnym i ostrzegawczym ruchem podniosła w górę rękę.
— Tomaszu, proszę cię, daj spokój! — wyszeptała.
— Jakto, Polly, co się stało? Czy jesteś niezadowolona, że lekarstwo poskutkowało?
Pani Chilton opadła bezradnie na krzesło.
— Znowu to samo, Tomaszu, — westchnęła. — Naturalnie, że jestem zadowolona, iż ta nieszczęśliwa kobieta znalazła wreszcie jakiś cel w życiu, a poza tym cieszę się, że jest to dzieło Pollyanny. Nie chcę jednak, aby o dziecku mówiło się ciągle, jak... jak o butelce lekarstwa, czy o „kuracji“. Nie rozumiesz tego?
— Głupstwo! Przecież to jej nie wyrządza żadnej krzywdy. Nazywam Pollyannę balsamem od czasu, jak ją poznałem.
— Krzywdy! Tomaszu Chilton, nie zdajesz sobie sprawy, że dziecko jest starsze z dnia na dzień. Czy chcesz ją zupełnie zepsuć? Do tej pory jest zupełnie nieświadoma swojej niezwykłej mocy i w tym właśnie tkwi tajemnica jej wielkiego czaru. W chwili, gdy świadomie będzie chciała ludziom pomagać, stanie się zupełnie niemożliwa i zdemoralizowana. Broń Boże, żeby jej kiedykolwiek miało przyjść do głowy, że jest balsamem dla biednych, chorych i cierpiących ludzi.
— Głupstwo! Ja bym się o to nie martwił, — zaśmiał się doktór.
— Ale ja się martwię, Tomaszu.
— Pomyśl tylko, Polly, ile już ona zdziałała, — argumentował doktór. — Pomyśl o pani Snow, Johnie Pendletonie i o tych wszystkich innych, którzy