w ten piątek i prosi, aby przewietrzyć pokoje, a klucz zostawić na piątek pod słomianką przy bocznych drzwiach.
— Pod słomianką, właśnie! Gotów ktoś pomyśleć, że ja pozwolę na to, żeby te biedactwa przyjechały tu same, i żeby nie zastały nikogo w domu, wówczas, kiedy mieszkam zaledwie o milę stąd. Mam pewno siedzieć w swoim domu i zgrywać wielką damę. Musiałabym już zupełnie nie mieć serca! Biedaczki i tak mają dosyć. Jak im musi być przykro, że wracają do domu bez doktora — niech mu ziemia lekką będzie! A pieniędzy także nie mają! Czyście słyszeli moi państwo? Przecież to byłby kompletny wstyd! Pomyśleć, że taka panna Polly — chciałam powiedzieć pani Chilton — jest biedna! Ja zupełnie sobie tego w głowie nie mogę pomieścić!
Prawdopodobnie z nikim Nancy nie mówiła tak szczerze, jak z wysokim, sympatycznie wyglądającym młodzieńcem, o jasnych, wyrazistych oczach i ujmującym uśmiechu, który zatrzymał się ze swym wierzchowcem przed bocznymi drzwiami punktualnie o dziesiątej owego czwartkowego ranka. Jednocześnie do nikogo nie zwracała się z tak widocznym zażenowaniem, bo nie wiedziała, w jaki sposób właściwie ma się doń zwracać. „Panicz Jimmy — hm — pan Bean, chciałam powiedzieć, pan Pendleton!“ jąkała się, co niezwykle bawiło sympatycznego młodzieńca.
— Mniejsza o to, Nancy! Proszę mówić tak, jak najwygodniej, — uśmiechnął się. — Dowiedziałem się już na pewno, że pani Chilton z siostrzenicą wracają nieodwołalnie jutro.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/168
Ta strona została skorygowana.