Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/169

Ta strona została skorygowana.

— Tak, sir, na pewno, sir, — kiwała głową Nancy — żal człowieka ogarnia! Chociaż zadowolona jestem, że je wreszcie zobaczę, pan rozumie, ale w takim stanie biedactwa muszą wracać do domu.
— Tak, wiem, rozumiem, — skinął głową młodzieniec, rozglądając się badawczym wzrokiem po starym opuszczonym domu. — Niestety, nie ma na to żadnej rady. Cieszę się, że Nancy tu trochę sprzątnęła, bo będzie im na pewno o wiele przyjemniej, — dorzucił, uśmiechając się przyjaźnie i wskoczywszy na konia, szybko odjechał.
Nancy stała na stopniach, patrząc za oddalającym się i kiwając w zamyśleniu głową.
— Wcale się nie dziwię, paniczu Jimmy, — oświadczyła głośno, śledząc wzrokiem pełnym przywiązania zręczną sylwetkę jeźdźca i wierzchowca. — Wcale się nie dziwię, że pamięta pan jeszcze o pannie Pollyannie. Już dawno mówiłam, że nastąpi to kiedyś, gdy dorośniecie obydwoje. Przysięgłabym, że tak będzie! Zupełnie tak jak w książce, znalazła pana, biedactwo, a pan dzięki niej znalazł szczęście w domu poczciwego pana Pendletona. Ale kto by cię teraz, mój paniczu, wziął za dawnego Jimmy Beana? Nie sądziłam, że człowiek może się tak zmienić — nie uwierzyłabym, nigdy! — szeptała dalej, wracając do przerwanej na chwilę roboty.
Prawdopodobnie te same myśli zaprzątały teraz umysł Johna Pendletona, który z werandy swojej obserwował szybkie zbliżanie się konia i młodego jeźdźca. W oczach jego tlił ten sam wyraz przywiązania, co w oczach Nancy Durgin, na ustach błądził