ten sam uśmiech, gdy westchnął i wyszeptał do siebie:
— Boże, jaka z nich byłaby piękna para!
W pięć minut potem młody chłopak wyszedł z za węgła domu i wolnym krokiem wszedł na werandę.
— I cóż, mój chłopcze, więc to prawda? Istotnie przyjeżdżają? — zapytał pan Pendleton z wyraźnym zaciekawieniem.
— Tak.
— Kiedy?
— Jutro, — młodzieniec leniwym ruchem opadł na krzesło.
Słysząc lakoniczną odpowiedź, John Pendleton zmarszczył brwi, po czym spojrzał bacznie na chłopca. Przez chwilę wahał się i nagle nieoczekiwanie zapytał:
— Powiedz, synu, co się stało?
— Nic, sir.
— Głupstwa pleciesz! Ja wiem lepiej. Przed pół godziną wyjechałeś stąd tak gorączkowo, że i tabun dzikich koni nie zdołałby cię powstrzymać, a teraz siedzisz na krześle, jak martwy. Gdybym nie orientował się w sytuacji, mógłbym pomyśleć, że niezadowolony jesteś z powrotu naszych przyjaciół.
Umilkł na chwilę, widocznie czekając odpowiedzi, lecz na werandzie panowało milczenie.
Młodzieniec zaśmiał się i poruszył niespokojnie na krześle.
— Oczywiście, że jestem zadowolony.
— Hm! A zachowujesz się całkiem inaczej.
Znowu młodzieniec uśmiechnął się, krwawy rumieniec okrasił jego chłopięcą twarz.
— To tylko dlatego, że myślałem o Pollyannie.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/170
Ta strona została skorygowana.