Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/171

Ta strona została skorygowana.

— O Pollyannie! Człowieku, przecież ty nic innego nie robiłeś od przyjazdu z Bostonu, tylko ciągle mówiłeś o Pollyannie. Sądząc z tego, myślałem, że usychasz z tęsknoty za nią.
Młodzieniec pochylił się, patrząc na opiekuna z badawczą ciekawością.
— Miałeś słuszność, sir, w tym, co mówiłeś przed chwilą. Jeszcze wczoraj tabun dzikich koni nie powstrzymałby mnie od zobaczenia Pollyanny, a teraz, dzisiaj, kiedy wiem, że przyjeżdża, boję się po prostu ją ujrzeć.
— Dlaczego, Jim?
Widząc zdziwioną minę opiekuna, chłopak poprawił się na krześle i uśmiechnął się z zażenowaniem.
— Tak, wiem. To brzmi dość dziwnie i wątpię, czy mnie zdołasz zrozumieć. Nie wiem dlaczego, ale wolałbym, żeby Pollyanna na zawsze została małą dziewczynką. Taka miła była, będąc dzieckiem. Lubię myśleć o niej takiej, jaką widziałem po raz ostatni, lubię wspominać jej poważną, drobną twarzyczkę, jej gruby jasny warkocz i pełne pogody słowa, w których drżały łzy: „O, tak, zadowolona jestem, że jadę, ale bardziej cieszyć się będę, gdy już wrócę“. Mówiła to, gdy ją po raz ostatni widziałem. Jak przed czterema laty przyjechała tu na wakacje, my przebywaliśmy wówczas w Egipcie.
— Pamiętam. Rozumiem teraz, co masz na myśli. I ja odczuwałem to w ten sam sposób, dopóki nie zobaczyłem jej zeszłej zimy w Rzymie.
Młodzieniec pochylił się gorączkowo.
— Właśnie, przecież tyś ją widział, sir! Opowiedz mi o niej.