ła miękkość i słodycz, promieniujące z niej podczas małżeństwa, zniknęły bezpowrotnie, ustępując miejsca dawnej surowości i goryczy, które ją cechowały wówczas, gdy była jeszcze panną Polly Harrington, przez nikogo nie kochaną i nikomu nie potrzebną.
— Pollyanno! — głos pani Chilton brzmiał natarczywie.
Pollyanna drgnęła niespokojnie. Doznała przyjemnego uczucia, że ciotka w tej chwili czytała w jej myślach.
— Słucham, ciociu.
— Gdzie jest ta czarna walizeczka — ta najmniejsza?
— Tutaj.
— Dobrze, chciałam, żebyś mi z niej wyjęła mój czarny welon. Jesteśmy już prawie na miejscu.
— Ale ten welon jest strasznie gruby i ciepły, ciociu!
— Pollyanno, proszę cię o ten czarny welon. Gdybyś nauczyła się spełniać moje życzenia bez argumentów, byłoby mi o wiele przyjemniej. Chcę mieć ten welon. Sądzisz, że mam zamiar całemu Beldingsville pokazywać swoją twarz, żeby się wszyscy przekonali, jak ja ten ból znoszę?
— Ach, ciociu, oni wcale na to nie zwrócą uwagi, — zaprotestowała Pollyanna, przewracając śpiesznie w czarnej walizeczce i szukając welonu. — Zresztą na pewno nikt nie wyjdzie po nas na stację. Nie zawiadomiłyśmy przecież nikogo, że wracamy.
— Tak, wiem o tym. Nie prosiłyśmy, żeby ktokolwiek po nas wychodził. Ale poleciłyśmy Durginowej, żeby przewietrzyła pokoje i zostawiła klucz
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/177
Ta strona została skorygowana.