Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/179

Ta strona została skorygowana.

tuż za ciotką. Nagle ujrzała przed sobą jakąś dziwnie znajomą twarz.
— Czy to przypadkiem nie Jimmy! — zawołała radośnie, wyciągając swobodnie rękę. — Właściwie powinnam powiedzieć „pan Pendleton“, — poprawiła się z czarującym uśmiechem na bladej twarzyczce. — Teraz, kiedy tak urosłeś i zmężniałeś..
— Radzę ci lepiej nie próbować, — zaśmiał się młodzieniec figlarnym śmiechem dawnego małego Jimmy. Zwrócił się potem do pani Chilton, ona jednak, nie spojrzała nań nawet, przyśpieszając uparcie kroku.
Powrócił więc do Pollyanny, patrząc na nią zatroskanym i pełnym współczucia wzrokiem.
— Możebyście zechciały pójść tędy, — zaproponował. — Bo tam czeka Tymoteusz z powozem.
— Ach, jak ładnie z jego strony, — zawołała Pollyanna, spoglądając jednocześnie z odrobiną niepokoju, na zawoalowaną twarz ciotki. Delikatnie dotknęła jej ramienia. — Ciociu droga, Tymoteusz jest na stacji. Przyjechał powozem. Podobno czeka z tej strony. A to jest Jimmy Bean, ciociu. Pamiętasz chyba Jimmy Beana!
W swym zdenerwowaniu i zażenowaniu Pollyanna nie zwróciła nawet uwagi, że przedstawiła ciotce młodzieńca, wypowiadając jego dawne chłopięce nazwisko. Pani Chilton jednak też widocznie tego nie zauważyła. Z wyraźną niechęcią odwróciła się i podniosła w górę głowę.
— Pan Pendleton jest bardzo miły, ale mi przykro, że zarówno on, jak i Tymoteusz zadawali sobie tyle trudu, — rzekła chłodno.