Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/180

Ta strona została skorygowana.

— Żaden trud, żaden trud, zapewniam panią, — zaśmiał się młodzieniec, usiłując ukryć zażenowanie. — Jeżeli panie dadzą mi teraz kwity, zajmę się chętnie ich bagażem.
— Dziękujemy, — wyszeptała pani Chilton, — ale my same możemy...
Pollyanna jednak z radosnym „dziękuję“ wręczyła już kwity towarzyszowi, zaś pani Chilton, posiadająca dużo wrodzonego taktu, więcej nie oponowała.
Przez całą drogę do domu wszyscy milczeli. Tymoteusz, dotknięty chłodnym powitaniem swej dawnej chlebodawczyni, siedział na koźle sztywny i poważny, z zaciętymi ustami. Pani Chilton, szepnąwszy zmęczonym głosem „Dobrze, dobrze, moje dziecko, jak sobie życzysz. Możemy tym powozem pojechać do domu!“ — zapadła w przykre i ponure milczenie. Tylko Pollyanna nie była ani poważna, ani zatroskana. Gorączkowym, załzawionym spojrzeniem witała ukochany krajobraz w miarę, jak oddalali się od stacji. Tylko raz jeden ośmieliła się przemówić:
— Czyż Jimmy nie jest nadzwyczajny? A jak zmężniał! I czyż nie ma cudownych oczu i uśmiechu?
Zamilkła na chwilę, a nie otrzymawszy odpowiedzi, zadowolniła się własnym pełnym wiary: — Tak, oczy ma wspaniałe.
Tymoteusz był zbyt zalękniony, aby uprzedzić panią Chilton o tym, co ją czeka w domu, to też szeroko otwarte okna, pokoje udekorowane kwiatami i Nancy stojąca na ganku, wszystko to było