Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/191

Ta strona została skorygowana.

wypowiedziane słowa przekonały go, że chwilowe jego obawy były absolutnie bezpodstawne.
— Po prostu dla tego, że nie, — zaśmiała się z odrobiną smutku w głosie. — Taką mnie już Pan Bóg stworzył. Nie wiem czy pamiętasz, ale dawno temu, gdy byłam jeszcze mała, wydawało mi się zawsze, że największym szczęściem byłoby, gdyby mnie natura obdarzyła czarnymi lokami.
— A teraz już o tych lokach nie marzysz?
— Nie, zdaje się, że nie, — zawahała się na chwilę. — Chociaż nie powiem, żeby takie loki nie były ładne. Poza tym nie mam wystarczająco długich rzęs i nie mam greckiego, ani rzymskiego nosa, jakie mają te kobiety, które posiadają pewien określony typ urody. Mam sobie taki zwykły nos, a ponad to mam twarz za długą, czy też za krótką, już dokładnie nie pamiętam jaką, lecz kiedyś mierzyłam ją według wskazówek artykułu o „Prawdziwym pięknie“ i okazało się, że nie jest prawidłowa. W artykule tym było, że szerokość twarzy powinna się równać szerokości pięciu oczu, a szerokość każdego oka też powinna czemuś odpowiadać. Już dokładnie tego wszystkiego nie pamiętam, wiem tylko, że nie mam prawidłowej twarzy.
— Jakaż to przykra sytuacja! — zaśmiał się Pendleton, a obserwując z zachwytem twarz dziewczyny, zapytał nieoczekiwanie: — Czy patrzyłaś kiedyś w lustro, jak mówisz, Pollyanno?
— Naturalnie, że nie, a dlaczego?
— To radziłbym ci spróbować.
— Cóż za wspaniały pomysł! Wyobraź sobie, że już to robię, — zaśmiała się. — — Co mam naprzy-