Pollyanna uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Przypomniałam sobie teraz, co powiedziałam kiedyś pewnej biednej staruszce. Należała ona do mojego Towarzystwa Pań Dobroczynnych i zawsze we wszystkim widziała coś złego. Miałam wtedy najwyżej dziesięć lat i starałam się uczyć ją mojej gry. Pamiętam, że nie powiodło mi się w tym wypadku i prawdopodobnie zorientowałam się w tym wreszcie, bo raz powiedziałam jej z triumfem: „W każdym razie powinna się pani cieszyć, że ma pani tyle rzeczy smutnych, bo przecież pani lubi być smutna!“
— Nie wiem, czy jej to dobrze zrobiło, — wzruszył ramionami Jimmy.
Pollyanna uniosła brwi ku górze.
— Lękam się, że mniej więcej tak samo patrzyła na życie, jak ów jegomość w Niemczech.
— Ale trzeba im było powiedzieć, ty powinnaś im była powiedzieć... — Pendleton urwał nagle z dziwnym wyrazem twarzy, który nie uszedł uwagi Pollyanny.
— Co się stało, Jimmy?
— Ach, nic. Myślałem tylko, — odpowiedział, gryząc wargi, — że ja tu teraz namawiam cię do tego, czego się najbardziej lękałem, nim spotkaliśmy się. To znaczy, lękałem się, nim cię zobaczyłem, że... że... — znowu zamilkł z rumieńcem na twarzy.
— Dobrze, Jimmy Pendleton, — oburzyła się dziewczyna, — nie myśl że ci pozwolę teraz milczeć. Musisz mi wytłumaczyć, co miałeś na myśli.
— Nic, naprawdę nic ważnego.
— Czekam, mów, — rozkazała Pollyanna. Głos
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/194
Ta strona została skorygowana.