Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/223

Ta strona została skorygowana.

Słusznie powiedział Jamie pewnego wieczora, gdy siedzieli wszyscy dokoła ogniska:
— Widzicie, że tutaj wśród lasu poznaliśmy się wzajemnie lepiej w ciągu jednego tygodnia, niż w mieście w ciągu całego roku.
— To prawda, ale dlaczego? — wyszeptała pani Carew, wpatrzona sennym wzrokiem w skaczące płomienie.
— Sądzę, że coś takiego musi być w powietrzu, — westchnęła uszczęśliwiona Pollyanna, to coś płynie z nieba, z lasu i z jeziora i roztacza się dookoła nas.
— Bo jesteśmy tutaj jakby odcięci od świata, — zawołała Sadie Dean dziwnie załamującym się głosem (Sadie nie przyjęła udziału w ogólnej wesołości, jaka nastąpiła po wypowiedzeniu się Pollyanny). — Tutaj wszystko jest takie szczere i prawdziwe, że i my musimy być szczersi, bo nie ma między nami ani bogatych, ani biednych, tylko jesteśmy po prostu sobą.
— Ho! — zaśmiał się ironicznie Jimmy. — To wszystko brzmi bardzo pięknie, ale dzieje się to jedynie z tej przyczyny, że zdajemy sobie sprawę, iż nie jesteśmy narażeni na niczyją opinię, iż nikt nas nie kontroluje, co robimy, dokąd idziemy i czy zamierzamy tu długo zostać!
— Ach, Jimmy, ty wszystko potrafisz obedrzeć z poezji, — śmiejąc się, uczyniła mu wymówkę Pollyanna.
— Taki już mój los, — zapalił się Jimmy. — W jaki sposób budowałbym tamy i mosty, gdybym chciał być poetą?
— Zupełnie słusznie, Pendleton! Najważniejsza rzecz, to most, który się buduje, — wtrącił Jamie