Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/236

Ta strona została skorygowana.

nej stronie skalistej ściany i dostrzegła pochylonego nad sobą Jimmy z bardzo zatroskaną twarzą.
Z histerycznym śmiechem, który był podobny raczej do szlochu, wyrwała się z jego ramion i podniosła z ziemi.
— Nie umarłam jeszcze! I to wszystko dzięki tobie, Jimmy. Jestem zupełnie zdrowa. Ach, jak przyjemnie było usłyszeć twój głos! To było naprawdę wspaniałe! Skąd się tu wziąłeś? — szeptała zadyszana.
— Głupstwo! Nie myśl, że to jakieś bohaterstwo. Po prostu... — nagły przeraźliwy krzyk zmusił go do milczenia. Odwrócił i ujrzał Jamie w pobliżu leżącego na ziemi. Pollyanna już się zerwała i biegła do niego.
— Jamie, Jamie, co się stało? — wołała. — Upadłe? Potłukłeś się bardzo?
Nie było odpowiedzi.
— Co ci się przytrafiło, stary? Wyrządziłeś sobie jakąś krzywdę? — dowiadywał się Jimmy.
I tym razem panowała cisza, po czym nagle Jamie odwrócił od nich twarz.
— Musiałem się dopiero potłuc? — wyszeptał z goryczą, wyciągając przed siebie obydwie ręce. — Czyż nie wystarcza ten ból, kiedy się widzi coś podobnego i nie można pomóc? Czyż nie wystarcza to, że człowiek przykuty jest do dwóch kijów? Zaręczam wam, że trudno cośkolwiek z takim bólem porównać!
— Ależ, Jamie, — wyszeptała Pollyanna.
— Daj spokój! — przerwał kaleka niechętnie. Usiłował teraz podnieść się z ziemi. — Nic nie mów. Nie chciałem wam urządzić takiej sceny, — dorzu-