Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

Jimmy, to ten był poprostu oburzony i wcale tego nie ukrywał.
— Ale przecież dopiero przyjechałaś, — czynił wymówki Pollyannie takim dziwnym tonem, jakim mówi każdy mały chłopiec, gdy chce usilnie ukryć to, co dzieje się w jego sercu.
— Jakto, jestem tu już od marca, a zresztą nie mam zamiaru zostać tam na stałe. Będę tylko przez zimę.
— Mniejsza o to. Nie było cię przez cały rok prawie i gdybym przypuszczał, że zaraz znowu wyjedziesz, napewnobym nie organizował tego przyjęcia dla ciebie ze sztandarami i z orkiestrą, jak wracałaś z lecznicy.
— Ależ, Jimmy Bean! — zawołała Pollyanna zaskoczona, poczem tonem zranionej dumy, zauważyła: — Przecież cię nie prosiłam o to, żebyś mnie witał tak uroczyście, a jeżeli chodzi o ścisłość, toś znowu zrobił dwa błędy w jednym zdaniu. Te wszystkie zdania, które budujesz, brzmią nieprawidłowo.
— Co to kogo obchodzi?
Oczy Pollyanny zabłysły teraz gniewem.
— Powiedziałeś, że ciebie samego to obchodzi, jak mnie prosiłeś tego lata, żebym poprawiała wszystkie twoje błędy, bo pan Pendleton pragnie, abyś mówił poprawnie.
— Gdybyś była wychowana w przytułku i nie miała nikogo, kto o ciebie dba, napewno też robiłabyś stale błędy i jeszcze gorsze ode mnie, Pollyanno Whittier!
— Jakto, Jimmy Bean! — zapaliła się Pollyan-