Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/288

Ta strona została skorygowana.

— Potrafiłem poświęcać się dla innych ludzi, prawda?
Mimo przykrego nastroju, Pollyanna uśmiechnęła się blado.
— Zawsze pana bardzo lubiłam, sir. — Dopiero po wypowiedzeniu tych słów, zorientowała się, jakie dziwne brzmienie one posiadały. Chciała już nawet uczynić jakieś sprostowanie, lecz doszła do wniosku, że i tak na nic by to się nie zdało. Oczekiwała z niecierpliwością tego, co miał teraz powiedzieć John Pendleton. Nie czekała zbyt długo.
— Wiem, żeś mnie lubiła, bo zawsze miałaś dobre serduszko! Twoja przyjaźń dodawała mi już wówczas otuchy. Nie potrafiłem ci okazać, Pollyanno, czym to twoja dziecięca przyjaźń była dla mnie.
Miała ochotę zaprotestować, lecz dał jej znak, aby milczała.
— O tak, to było dawno! Oprócz ciebie nie miałem nikogo bliskiego na świecie. Ciekawy jestem, czy jeszcze jedno pamiętasz, — szeptał po chwili milczenia, dostrzegłszy, że Pollyanna z tęsknotą patrzy w stronę drzwi. — Ciekawy jestem, czy pamiętasz, jak powiedziałem kiedyś, że tylko ręka kobieca lub obecność dziecka może mi stworzyć miłą atmosferę w domu.
Pollyanna uczuła, że krew nabiega jej do twarzy.
— Tak, nie.. właściwie tak, przypominam sobie, — zaczęła się jąkać. — Ale na pewno dzisiaj już pan tak nie myśli. Dzisiaj w swoim domu musi się pan czuć doskonale...
— Właśnie o tym moim domu pragnę z tobą pomówić, drogie dziecko, — przerwał pan Pendleton niecierpliwie. — Wiesz, Pollyanno, jak sobie ten dom