serce, — głos załamał mu się w tej chwili i zadrżał dziwnie.
— Ach, istotnie? — zapytała co raz bardziej przerażona Pollyanna, załamując ukradkiem dłonie. John Pendleton zdawał się tego nie dostrzegać. Podniósł się teraz z fotelika i nerwowym krokiem biegał po altanie.
— Pollyanno, — przystanął nagłe i spojrzał na nią, — gdyby... gdybyś ty była na moim miejscu i gdybyś miała zamiar zwrócić się do ukochanej kobiety z tą jedyną gorącą prośbą, aby weszła do twego domu, wnosząc doń trochę ciepła, jak byś się do tego zabrała?
Pollyanna zerwała się z miejsca. Spojrzenie jej skierowało się znowu w stronę drzwi, tym razem jeszcze bardziej tęskne i szczere.
— Ach, Mr. Pendleton, ja bym tego w ogóle nie potrafiła, — zawołała z rozpaczą. — Jestem pewna, że mógłby pan być o wiele bardziej szczęśliwy niż... niż pan jest w tej chwili.
Pan Pendleton przystanął zdziwiony, po czym zaśmiał się ponuro.
— Na Boga, Pollyanno, czy ze mną jest aż tak źle? — zapytał.
— Źle? — Pollyanna szykowała się już do ucieczki.
— Tak. Czy nie masz już dla mnie żadnych innych słów pociechy? Czy nie możesz sobie wyobrazić, jak by się ta kobieta powinna była zachować?
— Nie, nie, oczywiście. Z pewnością odpowiedziałaby „tak“, zgodziłaby się chętnie, — zawołała Pollyanna, poważniejąc nagle. — Ale ja myślałam, myślałam... że gdyby ta dziewczyna na przykład
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/290
Ta strona została skorygowana.