nie kochała, to uważam, że później byłby pan szczęśliwszy bez niej i... — spojrzawszy w twarz Johna Pendletona, Pollyanna nie dokończyła.
— Ja bym jej wcale nie chciał, gdybym wiedział, że mnie nie kocha, Pollyanno.
— I ja tak przypuszczałam, — Pollyanna czyniła teraz w duchu wyrzuty samej sobie.
— Zresztą, to wcale nie jest taka młoda dziewczyna, — ciągnął dalej John Pendleton. — Kobieta, którą kocham, jest zupełnie dojrzała i prawdopodobnie zdaje sobie doskonale sprawę ze swych uczuć. — Głos pana Pendletona był teraz poważny i lekko drżący.
— Ach! ach! — zawołała Pollyanna i przestrach w jej oczach ustąpił miejsca nagłej radości. — Więc pan kocha... — miała zamiar dorzucić „kogoś innego“, lecz w samą porę zapanowała nad sobą.
— Czy kocham kogoś? Przecież ci przed chwilą o tym powiedziałem, — zaśmiał się John Pendleton, przejęty nagle gniewem. — Chciałem jedynie wiedzieć, czy mogę liczyć na wzajemność z jej strony. Właśnie w tym wypadku sądziłem, że mi pomożesz, Pollyanno, bo widzisz, ona jest twoją bliską przyjaciółką.
— Naprawdę? — uśmiechnęła się rozkosznie Pollyanna. — Jeżeli tak, to z pewnością pana pokocha. Już my ją do tego nakłonimy. Może nawet już teraz żywi dla pana gorące uczucie? A któż to taki?
Dłuższą chwilę trwało milczenie, zanim usłyszała odpowiedź.
— Trudno mi, Pollyanno, powiedzieć ci tak szczerze. Czyż nie możesz odgadnąć? Mam na myśli panią Carew.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/291
Ta strona została skorygowana.