— Jakto, oczywiście, że tu mieszkam, — odparła dama najwyraźniej zirytowana.
— Ach, jaka pani musi być szczęśliwa, że może pani mieszkać w tak cudownym miejscu! — zawołała dziewczynka, wyskakując na chodnik i rozglądając się gorączkowo dokoła. — Jest pani szczęśliwa?
Pani Carew nie odpowiedziała. Bez uśmiechu, ze zmarszczonymi brwiami wysiadła z limuzyny.
Po raz drugi w ciągu pięciu minut Pollyanna usiłowała ją uspokoić.
— Nie miałam tu na myśli tego, żeby pani miała być grzesznie dumna, — wyjaśniła, spoglądając w twarz pani Carew niespokojnym wzrokiem. — Może mnie pani właśnie o to posądzała, jak czasami posądza mnie o taki grzech ciotka Polly. Brzydko jest być zadowolonym z posiadania czegoś, czego inni nie mają, ale przyjemnie odczuwać tego rodzaju zadowolenie, kiedy się chce krzyczeć i zawiadamiać cały świat o tym, że się ma coś bardzo miłego, — dodała, podskakując na palcach.
Szofer odwrócił się pośpiesznie, udając, że zajęty jest czymś wewnątrz auta. Pani Carew ciągle jeszcze bez uśmiechu, z nachmurzoną twarzą, skierowała się w stronę szerokich kamiennych schodów.
— Chodź, Pollyanno, — rozkazała krótko i stanowczo.
W pięć dni później Della Wetherby otrzymała list od siostry i z niecierpliwością otworzyła kopertę. Była to pierwsza wiadomość, jaka nadeszła od przyjazdu Pollyanny do Bostonu.