cały poznać i wszystko w nim zobaczyć, a nie będę mogła. To zupełnie jak z tymi proszonymi obiadami u ciotki Polly. Zawsze jest tak dużo do jedzenia — chciałam powiedzieć do patrzenia — że nie można nie jeść, — to znaczy nic zobaczyć — i trudno się zdecydować, co właściwie należałoby wybrać.
— Oczywiście należy być zadowolonym, że jest tego wszystkiego takie mnóstwo, — rozumowała po chwili, zaczerpnąwszy w piersi powietrza, — bo wszystko, co się widzi jest piękne, wszystko jest dobre, nie takie, jak lekarstwa albo pogrzeby! Ale z drugiej strony wolałabym, żeby proszone obiady u ciotki Polly były podzielone na kilka dni, nawet na takie dni, kiedy na zwykły obiad nie ma deseru. Tak samo uważam, jak myślę o Bostonie. Chciałabym część Bostonu zabrać ze sobą do Beldingsville, ażeby pozostało mi coś na przyszłe lato. Oczywiście, to jest niemożliwe. Miasta nie są takie, jak mrożone ciastka, chociaż i ciastka zbyt długo się nie trzymają. Chciałby je człowiek przechować, a tu się wszystko rozpuszcza i psuje. Lepiej już zjeść wtedy, jak są świeże, więc lepiej chyba będzie, jak obejrzę Boston, dopóki jestem tutaj.
Zupełnie inaczej niż wszyscy ludzie, którzy uważają, że świat należy zwiedzać od najdalszego jego krańca, Pollyanna zaczęła „oglądać Boston“, rozpoczynając od najbliższego otoczenia, to znaczy od pięknej rezydencji na Commonwealth Avenue, która była teraz jej domem. Oglądanie to oraz praca w szkole pochłaniały cały jej czas i uwagę przez dobrych kilka dni.
Tyle było do widzenia i tyle do nauczenia się,
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/43
Ta strona została skorygowana.