a wszystko było takie piękne, takie zadziwiające, począwszy od małych guziczków w ścianie, dzięki którym w pokoju robiło się widno, aż do wielkiej zacisznej sali balowej, w której wisiało mnóstwo luster i obrazów. Poza tym tyle ciekawych ludzi należało poznać, bo przecież oprócz pani Carew, była jeszcze Mary, która sprzątała pokoje, zjawiała się na każdy dzwonek i odprowadzała Pollyannę do szkoły i z powrotem do domu, była Bridget, która mieszkała w kuchni i gotowała, była Jennie, która usługiwała przy stole i Perkins, który prowadził samochód. A wszyscy oni byli tacy inni i tacy sympatyczni!
Pollyanna przyjechała w poniedziałek, więc prawie cały tydzień miała jeszcze przed sobą do pierwszej niedzieli. W niedzielę rano zeszła na dół w najlepszym ze swoich humorów.
— Strasznie kocham niedzielę, — westchnęła z zadowoleniem.
— Istotnie? — głos pani Carew był dziwnie matowy, bo ona przecież żadnego dnia nie darzyła specjalną sympatią.
— Tak, ze względu na kościół i na szkołę niedzielną. Co pani woli, kościół, czy niedzielną szkołę?
— Naprawdę, ja... — zaczęła pani Carew, która rzadko chodziła do kościoła, a do szkoły niedzielnej nie uczęszczała nigdy.
— Trudny jest wybór, prawda? — przerwała Pollyanna, patrząc na nią bardzo poważnymi i barzo błyszczącymi oczami. — Ale ja właściwie wolę kościół ze względu na tatusia. Wie pani o tym, że mój tatuś był pastorem, a teraz na pewno jest w nie-
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/44
Ta strona została skorygowana.