— Przypuszczam, że pójdziemy po dziesiątej, — rzekła po chwili, pałając gniewem. — Do kościoła mamy bardzo nie daleko.
I to było przyczyną, dla której pani Carew owego pogodnego wrześniowego ranka zasiadła po raz pierwszy od wielu miesięcy w ławce rodziny Carew, w bardzo nowoczesnym i bogatym kościele, do którego przychodziła będąc małą dziewczynką i który w późniejszych latach całkiem świadomie omijała.
Dla Pollyanny to niedzielne poranne nabożeństwo było przeżyciem całkiem niezwykłym. Wspaniały śpiew na chórze, blask słoneczny przenikający przez cudowne witraże okien, opanowany głos kaznodziei, i słowa modlitwy powtarzane przez tłum wiernych, pozostawiły w jej pamięci wrażenie niezatarte. Dopiero, gdy zbliżały się do domu, Pollyanna ośmieliła się odezwać.
— Ach, proszę pani, właśnie myślałam o tym, jaka jestem zadowolona, że jeszcze kiedyś znowu będę na takim nabożeństwie.
Pani Carew zmarszczyła brwi i spojrzała ostro na małą. Pani Carew nie była w najlepszym humorze. Wygłoszonego przez księdza kazania nie słuchała zupełnie i nie przeniknęło ono do jej świadomości tak, jak przenikało do świadomości dziecka. A poza tym ta dziwna teoria małej przypominała jej śmieszne doktryny siostry Delli. Czyż Della nie powtarzała zawsze: „Życie jest jedną chwilą, a ty, Rutko, nie potrafisz z tej chwili skorzystać!“
— No i co? — zapytała pani Carew, jakby od niechcenia.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/46
Ta strona została skorygowana.