ko, ile ciekawych rzeczy w takie popołudnie można zobaczyć. Pogoda była wyjątkowo sprzyjająca. Trzeba będzie pójść tędy. Cóż za radość i rozkosz prawdziwa. Pollyanna bez chwili wahania wolnym krokiem skierowała się w dół alei.
Patrząc w oczy spotykanych przechodniów, uśmiechała się radośnie. Była rozczarowana — broń Boże nie zdziwiona — że w odpowiedzi nikt nie obdarzył jej uśmiechem. Właściwie już przyzwyczaiła się do tego w Bostonie. Ciągle jeszcze uśmiechała się pełna nadziei, że może spotka kogoś takiego, kto i jej uśmiechem potrafi się odwzajemnić.
Dom pani Carew znajdował się na początku Commonwealth Avenue, to też w krótkim czasie Pollyanna znalazła się na samym skraju tej ulicy, postanawiając przejść na przeciwległą stronę. Tam, po przeciwnej stronie, spowity w czar słonecznej jesieni znajdował się bostoński park publiczny, który Pollyanna nazywała zawsze „dziedzińcem“.
Na chwilę Pollyanna zawahała się, obejmując tęsknym wzrokiem wspaniałe drzewa i krzewy, rosnące tuż przed nią. Nie wątpiła ani na chwilę, że ten cudny ogród musiał należeć do jakiegoś bogatego pana lub pani. Raz, podczas pobytu w lecznicy dr. Amesa, zabrano ją na wizytę do pewnej pani, która mieszkała w prześlicznym domu, otoczonym takim właśnie ogrodem.
Miała teraz wielką ochotę zbliżyć się tam do tego parkanu, lecz zastanawiała się jeszcze nad tym, czy ma prawo tam wejść. Właściwie inni wchodzili tam, widziała to na własne oczy, ale mogli to być przecież zaproszeni goście. Gdy zobaczyła jednak dwie panie, jednego pana i małą dziewczynkę, mijają-
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/54
Ta strona została skorygowana.