zakurzone było i sprawiało wrażenie zaniedbania. Każdy, kto spojrzałby na to ubranie (Pollyanna mało się na tem znała), zorientowałby się odrazu, że jegomość ten jest więźniem, niedawno wypuszczonym na wolność. Twarz miał bladą, porośniętą niegolonym od kilku tygodni zarostem. Kapelusz o szerokim rondzie opadał mu na oczy, ręce trzymał w kieszeniach i z pochyloną głową siedział, wzrok mając utkwiony w ziemi.
Przez dłuższą chwilę Pollyanna nic nie mówiła, potem jednak odezwała się pełna nadziei:
— Piękną mamy dzisiaj pogodę, nieprawdaż?
Mężczyzna odwrócił głowę z widocznym przerażeniem.
— Co? Ach... Co powiedziałaś? — zapytał, zdziwiony, że ta uwaga była zwrócona do niego.
— Mówiłam, że piękną mamy pogodę, — wyjaśniła Pollyanna z zupełną powagą, — lecz właściwie ta sprawa tak mnie bardzo nie obchodzi. To znaczy, oczywiście zadowolona jestem z pogody, ale powiedziałam to tylko dlatego, żeby zacząć rozmowę, wkrótce będę mówić o czymś innym, o czymś zupełnie innym. Chciałam tylko z panem o czymś porozmawiać, o czymśkolwiek, rozumie pan?
Mężczyzna zaśmiał się niezbyt przyjaźnie. Nawet w uszach Pollyanny śmiech ten zabrzmiał trochę dziwnie, chociaż nie wiedziała, że śmiech na ustach tego człowieka był w ciągu ostatnich miesięcy bardzo rzadkim gościem.
— Więc chcesz, żebym z tobą rozmawiał, naprawdę? — zapytał jakby ze smutkiem. — Sam nie wiem, co ci z tego przyjdzie. Przypuszczam, że taka miła panienka, jak ty, może znaleźć wielu sympa-
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/59
Ta strona została skorygowana.