tyczniejszych ludzi do rozmowy, a nie takiego starego pasorzyta, jak ja.
— Ach, ależ ja bardzo lubię starych pasorzytów, — zawołała Pollyanna pośpiesznie, — to znaczy chciałam powiedzieć, że bardzo lubię starszych ludzi, a ponieważ nie wiem, co znaczy pasorzyt, więc nie mogę go nie lubić. Zresztą, jeżeli pan jest pasorzytem, to mogę śmiało powiedzieć, że pasorzytów lubię, bo pana polubiłam odrazu, — zakończyła z pełnym zadowolenia uśmiechem, poprawiając się wygodniej na ławce.
— Hm! Bardzo mi to pochlebia, — uśmiechnął się mężczyzna ironicznie. Aczkolwiek wyraz jego twarzy i to, co mówił nacechowane było powątpiewaniem, najwyraźniej z dumą wyprostował się na swym miejscu. — No proszę, więc o czym będziemy rozmawiali?
— To jest dla mnie zupełnie obojętne, to znaczy wszystko mi jedno, nieprawdaż? — uśmiechnęła się Pollyanna uszczęśliwiona. — Ciotka Polly twierdzi, że o czymkolwiek bym nie mówiła, zawsze muszę sprowadzić rozmowę na temat Pań Dobroczynnych. Nie ma się czemu dziwić, bo przecież one mnie od małego wychowały, prawda? Możemy mówić o przyjęciu. Uważam, że to przyjęcie jest wyjątkowo piękne i wspaniałe.
— Przyjęcie?
— Tak, to przyjęcie, wie pan — ot, wszyscy ludzie, którzy są tu dzisiaj. Przecież to jest przyjęcie, nieprawdaż? Jedna pani powiedziała, że to dla wszystkich, więc zostałam tutaj, choć nie orientuję się jeszcze, gdzie są tutejsi gospodarze, którzy to przyjęcie wyprawili.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/60
Ta strona została skorygowana.