Wargi nieznajomego zadrżały.
— Owszem, mała panienko, może to i przyjęcie w swoim rodzaju — uśmiechnął się, — lecz „gospodarzami“ są władze miasta Bostonu. To przecież jest ogród miejski — park publiczny dla wszystkich.
— Naprawdę? I zawsze? I będzie mi wolno tu przychodzić, kiedy zechcę? Ach, jak to dobrze! Lepiej nawet, niż przypuszczałam. Najgorsze było to, że lękałam się, że mnie tu nigdy więcej nie wpuszczą. Teraz jestem zadowolona i dobrze, że odrazu o tym nie wiedziałam; to mi jest o wiele przyjemniej. Przyjemne rzeczy są zawsze przyjemniejsze, gdy się człowiek z początku obawia, że miłe nie będą, prawda?
— Możliwe, że tak, jeżeli wogóle istnieją przyjemne rzeczy, — odpowiedział nieznajomy ponurym tonem.
— Napewno istnieją, — zapewniła go Pollyanna, nie dostrzegając nagłej zmiany w jego głosie. — Ale czyż tutaj nie jest pięknie? — zawołała znowu z rozjaśnioną twarzyczką. — Ciekawa jestem, czy pani Carew wie coś o tym parku, skoro on jest dla wszystkich. Przecież każdy powinien przychodzić tu stale i siadywać jak najdłużej.
Twarz mężczyzny spochmurniała.
— Ale ludzie przeważnie pracują i mają coś więcej do roboty, niż przychodzić tutaj i rozglądać się; niestety, ja do tych szczęśliwych nie należę.
— Naprawdę? To powinien pan być z tego zadowolony, — westchnęła Pollyanna, śledząc zachwyconym spojrzeniem przepływające w pobliżu łódki.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/61
Ta strona została skorygowana.