Ale, biedne dzieciątko, nie trzeba abyś zbyt wcześnie dowiedziała się o tym.
— O czym?
Że człowiek jest najbardziej samotny wśród tłumu w dużym mieście.
Pollyanna zmarszczyła brwi w zamyśleniu.
— Naprawdę? Nie rozumiem jak to być może. Jak może człowiek być samotny skoro ma dokoła siebie ludzi. Właściwie, — zawahała się na chwilę, — i ja byłam dziś po południu samotna, choć tyle ludzi było tutaj, tylko że oni wszyscy nie myśleli o mnie i nie zwracali na mnie uwagi.
Młoda dziewczyna uśmiechnęła się z goryczą.
— Otóż właśnie. Nie pomyśleli i nie zwrócili uwagi — tłum zawsze jest taki.
— Ale niektórzy ludzie są inni, więc powinniśmy się z tego cieszyć, — podchwyciła Pollyanna. — Teraz, kiedy...
— Ach, tak, niektórzy są inni, — przerwała jej tamta. Mówiąc, drżała i spoglądała lękliwie w alejkę tuż za Pollyanną. — Niektórzy zbyt wielką uwagę zwracają.
Pollyanna cofnęła się z przerażeniem. Powtarzające się tego popołudnia niepowodzenia uczyniły ją bardziej podejrzliwą.
— Czy pani mnie ma na myśli? — wybąkała. — To znaczy, że nie życzyła sobie pani, abym na panią zwróciła uwagę?
— Nie, nie, dziecinko! Myślałam o kimś zupełnie innym. O kimś, kto nie powinien był zwracać uwagi na mnie. Bardzo się cieszę, żeś do mnie zagadała, ale w pierwszej chwili myślałam, że to ktoś z domu.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/66
Ta strona została skorygowana.